Parę dni temu zawitałem na imprezę do znajomych, którzy już od paru godzin świętowali koniec tygodnia pracy. Podczas rozmowy o rodzicach znajomy gej zaczął opowiadać o swojej relacji z ojcem. Mówił o tym, że jest asportowy, nigdy nie zagrał z tatą w piłkę, że miłość ojca sprowadza się tylko do dawania pieniędzy. Na próbę sprowadzenia jego sytuacji przez rozmówców do jednej z wielu podobnych, nierozwiązanych spraw jakie zdarzają się w rodzinach odpowiedział, że ma prawo czuć żal do ojca, że wie iż inni mają gorzej, ale go to nie obchodzi, ponieważ to on czuje się źle w tym momencie i to jest prawdziwy ból.
Ze współczuciem a zarazem dużym spokojem słuchałem jego słów, gdyż coraz bardziej uświadamiałem sobie jak długą drogę już przeszedłem. Od kiedy wstąpiłem do Paschy minęło ponad pięć lat. Gdy wchodziłem do Grupy zapisałem: „Patrząc wstecz na swoje zmagania, doszedłem do wniosku, że przez te lata byłem sam. Dobrze byłoby wreszcie podzielić się z kimś swoim krzyżm (…). Chciałbym to przepracować z terapeutą, a mianowicie: sytuację w domu oraz kwestię mojej przyjaciółki; nie wiem jak się zachować, kiedy podświadomie czuję, że zbliża się emocjonalnie do mnie, a ja ją odpycham”. Odpychałem ją oraz innych ponieważ żyłem jak Eutych – bohater biblijnej opowieści z Dziejów Apostolskich. Ta postać towarzyszyła mi przez lata bycia w Grupie. Podczas jednych z naszych rekolekcji próbowałem ją nawet oddać na rysunku. Święty Paweł nauczał w Troadzie, w sali na piętrze, gdzie paliło się wiele lamp. Na oknie siedział chłopiec o imieniu Eutych, który zmęczony zasnął i spadł z trzeciego piętra. Paweł zszedł na dół, pochylił się nad nim i wziął go w ramiona, a on ożył, wrócił na górę, łamał i spożywał chleb, a potem rozmawiał z nimi jeszcze długo, aż do świtu (Dz 20, 7-12). Gdy wchodziłem do Grupy byłem osobą, która bardzo mocno uciekała przed życiem w świat nierealny, intelektualny, żyjąc samotnie i budując mur chroniący mnie przed zranieniami emocjonalnymi. Wpatrywałem się jak wspomniany Eutych w gwiazdy, których odległość była symbolem mojego głębokiego wycofania z relacji z ludźmi. Tak jak Eutych wpadł szczęśliwie w ramiona Pawła – wspólnoty, tak ja wpadłem w ramiona osób, które spotkałem w Grupie. Ta świadomość, że w relacji istnieje wszystko to, co jest mi potrzebne do zmiany, nieustanie powracała później do mnie będąc w Passze.
Bóg powołuje nas do życia we wspólnocie, to znaczy że zarówno mama jak i tata są dla nas tak samo ważni. W mojej rodzinie mama była nadopiekuńcza, a tata obecny jedynie fizycznie. Dla taty najważniejszą wartością była praca, a nasze skromne gesty bliskości wyznaczał mój stosunek do bieżących prac domowych bądź obowiązków szkolnych. Moje potrzeby nie spotykały się z uwagą, uczuciem czy uznaniem rodziców. Stopniowo traciłem resztki przywiązania do nich. Poczucie opuszczenia sprawiało, że stawałem się celem sam dla siebie. Przejmowałem odpowiedzialność za to, że nie czuję się kochany. Wchodziłem w głębokie zawstydzenie. Potrzebowałem mechanizmów, które wypełnią mi poczucie bezwartościowości. Zacząłem budować fałszywy obraz siebie oparty na narcyzmie i poniżeniu. Wybaczcie te psychologiczne opisy, jednak myślę, że one prawdziwie opisują powstawanie odczuć homoseksualnych. Utraciłem identyfikację z płcią męską. W podstawówce i gimnazjum miałem więcej koleżanek. Chodziłem z sąsiadkami skakać w gumę zamiast z bratem grać w piłkę, który kumplował się z moim kolegą z klasy. Z moją kuzynką bawiliśmy się w dom; jednak nie było tam ról męskich. Przebieraliśmy się w stare stroje, zakładaliśmy szpilki i umawialiśmy na kawę. Utrata przywiązania do ojca zachwiała moją tożsamością.
Jedną z pierwszych prób choćby minimalnego dotarcia do prawdy o sobie było uświadomienie sobie, że przez wiele lat grałem pewne role, zakładałem maski. Było to jeszcze podczas nauki, przed wstąpieniem do Grupy. Zacząłem tydzień po tygodniu odsłaniać i nazywać w swoim życiu maskę „piękności”- przesadnego zwracania uwagi na swój wygląd, „marzyciela” – fantazjowania, uciekania przed rzeczywistością w marzenia, „biedactwa” – minimalizowania i pomniejszania swej roli i wartości, „samotnika” – przekonanego, że w samotności jest mi dobrze, „ofiary” – bo boję się krytyki i wzięcia odpowiedzialności za swoje czyny, czy „intelektualisty” – najbardziej dopasowanej i przyległej z masek, postawy wycofania się z życia przez przeniesienie sfery realnej do świata rozumu, idei, przez ciągłe czytanie książek i przesiadywanie przed komputerem.
Już wtedy była przy mnie osoba, z którą podzieliłem się cząstką prawdy o sobie. Dużo rozmawialiśmy o bieżących sprawach, o studiach i rodzinie. W jednej z rozmów opowiedziałem Ewie o swoim tacie, że on w zasadzie nie umie wyrażać swoich emocji, tak aby nie ranić innych. Nie umie mówić o swoich uczuciach. A ja żyję ciągle szukając jego akceptacji, zasługując na jego miłość przez posłuszne wykonywanie obowiązków i prac. Mam przez to wygórowane ambicje, a swoją wartość pokładam w swoich osiągnięciach. Jestem niepewny i nieśmiały. Przez skupianie się na nauce buduję fobie społeczne. Te słowa szczerości spotkały się z akceptacją Ewy i dużym zrozumieniem. Pojawiło się we mnie przekonanie, które zaczęło kiełkować i rozwijać się przez następne lata, że na miłość nie trzeba zasługiwać, na miłość trzeba się otwierać.
Po drugim weekendzie w Grupie wróciłem do mieszkania. To był czas kiedy skończyłem studia, podjąłem prace i zamieszkałem samodzielnie. Napisałem wówczas: „Wróciłem do pustego mieszkania i poczułem się bardzo samotny. Z jednej strony czuję się po dwóch weekendach mocno związany z Grupą, z drugiej zaś mam bardzo duże problemy z otwarciem się. Jestem jak na razie chyba obserwatorem tej Grupy”. W Grupie dostałem czas na to, żeby wejść w trudne i bolesne doświadczenia innych osób bez pokazywania siebie. Inni dla mnie wystawili się na ryzyko zachwiania swojego bezpieczeństwa po to, bym ja mógł przeżyć albo przynajmniej spróbował przeżyć silne emocje związane z wejściem do nowej grupy osób. W Passze dostałem wsparcie przy podejmowaniu decyzji o terapii indywidualnej. Wtedy pisałem w swoim notatniku: „Terapia jest mi potrzebna, by poczuć się w pełni wolnym i to poczucie rozszczepiać na każdą chwilę w moim życiu. Wolnym – to znaczy, bez jakichś wewnętrznych kajdanów, które mnie krępują (stare schematy zachowań z rodziny, kompleksy, nerwica…), ale wolnym, to także gotowym, by wyjść z samym sobą do innych. Nie wiem na ile praca nad wewnętrzną wolnością jest połączona z pracą nad niechcianymi odczuciami homoseksualnymi, i która jest pierwotna wobec drugiej i od której należałoby zacząć”. Nie wiem kiedy, ale później będąc w Grupie przekonałem się z jaką łatwością zaczyna mówić mi się o problemie homoseksualnym, a z jaką trudnością przychodzi mi mówić o sobie. Samym problemem zacząłem przykrywać istniejący gruby mur za którym skrywałem lęk przed zranieniem, wystawieniem się na ryzyko oceny, zepchane do podświadomości uczucia. Zrozumiałem, że istnieje głębsza i bardziej bolesna warstwa niż problem odczuć homoseksualnych i w takim razie nie mogą być one czymś pierwotnym, wrodzonym i nieodwracalnym. Są pewną nadbudową, warstwą ochronną, mechanizmem który ma mi kompensować mój zamknięty, nieuporządkowany świat. To zrozumienie dało mi dużo nadziei. A ową nadzieję a nawet pewność, że odczucia homoseksualne nie są czymś stałym, niezmienialnym potwierdzały historie osób, które poznałem w Grupie. Poznałem w niej wiele osób pochodzących z różnych miejsc, z różnych środowisk, z rodzin o różnym statusie materialnym, głęboko wierzących czy poszukujących i prawie wszyscy opowiadali tę samą historię z dzieciństwa, o braku relacji z ojcem i zbyt zaangażowanej matce. Jak wiele jest dzisiaj badań naukowych próbujących udowodnić wrodzoność homoseksualizmu i w głębokim stopniu wpływających na naszą świadomość, opartych przykładowo na przebadaniu 100 osób jedną metodą, za pomocą testu, wyciągając od razu wnioski. Dla mnie to nie jest wiarygodne. Wiarygodna jest kilkuletnia bądź kilkunastoletnia praca terapeutów, którzy na tej podstawie próbują sformułować wnioski. Grupa dała mi perspektywę, możliwość porównania swojej historii z historią innych. Zaskakująca i pocieszająca okazała się w tym duża zbieżność, która nie może być przypadkiem.
Wchodząc do Paschy założyłem sobie cel: stworzenie związku z kobietą i małżeństwo. Nie jestem jeszcze żonaty, jednak jesteśmy z Ewą na ostatniej prostej przed ślubem. Dużo w tym wszystkim Bożego działania, dlatego bo to On postawił obok mnie dziewczynę, potem kobietę jak ją zacząłem postrzegać, o której mogę powiedzieć, że zawsze była. Początki były bardzo trudne. Kiedy formalnie postanowiliśmy, że damy sobie szansę, była to tylko kwestia decyzji. Owa decyzja była tylko aktem woli, nie wiązało się z nią jakieś wielkie wzburzenie emocjonalne, motylki w brzuchy itp. „Po prostu spróbujmy” – to było przeświadczenie które mi towarzyszyło. Najpierw trzeba było zbudować komunikację. Bardzo się przełamywałem, kiedy decydowałem, że chcę spróbować wyjść choć trochę z mojego własnego świata. A ten mój świat, to permanentny „ból zęba”, który charakteryzuje mega egocentryzm. Ból zęba czyli nerwica przejawiająca się w sztucznym podnoszeniu sobie wartości przez pracę intelektualną, zamykanie się w książce, komputerze itp. Coś co trwa do dzisiaj, choć w dużo mniejszym stopniu. Jeśli żyjesz w takiej nerwicy, to bardzo mocno pracuje Twój umysł, Twoje nawyki są mocno utrwalone przez podobne zachowania; bardzo trudno jest przeżywać emocje, bo one są spychane na plan dalszy. I przy tym kobieta – Ewa – pełna emocji i działająca pod wpływem impulsów. Kiedy zaczynała je okazywać w płaczu, najpierw odbierałem to jako wodospad emocjonalny, który mnie zalewa i muszę się chować, zamykać. Potem, że ma prawo do przeżywania swoich emocji, ale i ja mam prawo do przeżywania na swój sposób i że jeśli ja nie płaczę to nie znaczy, że nie przeżywam. Wreszcie po paru latach, kiedy patrzyłem na jej płacz rodziła się powoli empatia, malutkie pragnienie żeby już nie musiała płakać itd. To wszystko mogło zajść dlatego, że chcieliśmy być ze sobą szczerzy i chcieliśmy, żeby rozmowa jakakolwiek by nie była, to żeby była.
Nie nazwałem wprost problemu odczuć homoseksualnych. Jednak zawsze, do momentu powiedzenia Ewie o wszystkim towarzyszyła mi pewność, że mówiąc o sobie mówię o problemie. Wtedy i teraz problem odczuć jest dla mnie tylko nazwą zbioru, nazwą takiego worka, inwentarza z przeszłości, którym mogę się zająć dopiero w świadomym swoim życiu, w którym kryje się wiele odkładanych spraw, z którymi jako dziecko nie umiałem sobie poradzić, na które nie miałem wpływu. Postawa ta pozwoliła Ewie przyjmować stopniowo tę trudną prawdę o mnie, dlaczego tak ciężko mi przy pewnych gestach, tak trudno w bliskości, dlaczego mam momenty totalnej bierności, a wręcz czasami obojętności, dlaczego trudno mi podjąć decyzję, opowiedzieć o tym, co mnie boli, a nawet cieszy, dlaczego w ogóle wstydzę się mówić o sobie, nie przeżywam emocji itd. Zachęcam was do otwierania się, do mówienia o sobie z kobietą. Szczerość, prawda to jest oczywiście goły fakt, niezaprzeczalny, zaistniały ale to także szacunek dla drugiego człowieka – troska o niego czy jest gotowy na przyjęcie tej prawdy. Budowanie relacji to jest droga do pełni tej prawdy (tak jak i pełni siebie). Człowiek ma niezbywalny potencjał, taka jest jego natura. Zawsze może bliżej, mocniej, pełniej… Dostrzegam nieustannie, że mogę więcej niż czynię, mogę inaczej niż działam. Patrzę na siebie jako na „kogoś więcej”, niż manifestuję to w swoich czynach. Owa ciągła gotowość do rozwoju wlała we mnie wiele nadziei. Moja fizyczność jest czymś stały, ponieważ gdy stracę dłoń, ona mi nie odrośnie. Za to moja psychika, emocje i duchowość są plastyczne to znaczy, że się zmieniają. To jest światełko w tunelu, które w chwilach największego cierpienia daje nadzieję. Bo zawsze mogę się zmieniać. Można by rzec, że jestem w ciągłej drodze do dojrzałości aż do ostatnich moich dni na tym świecie. I to jest moje doświadczenie kilkuletniej pracy nad sobą. Z drugiej strony obserwuję współczesny świat, który kategorycznie potępia wszelkie formy terapii homoseksualizmu a równocześnie w pełni akceptuje transseksualizm, co stanowi paradoks wymykający się racjonalnemu wyjaśnieniu. Akceptuje się okaleczanie własnego ciała wyłącznie w celu uzyskania komfortu psychicznego. W pracy nad odczuciami homoseksualnymi chcę osiągnąć cel w postaci zgodności między swoimi przekonaniami (moje ciało jest skonstruowane do heteroseksualności) a kierunkiem popędu seksualnego. Kierunek pracy jest tu więc o wiele zdrowszy niż w przypadku transseksualizmu. Nie chcę okaleczać ciała, ale uleczyć psychikę. Wracam do sedna tego świadectwa.
Przyjęta przeze mnie postawa stopniowej szczerości pozwoliła nam dojrzewać i z czasem dała mi realne poczucie tego, że zbliża się moment by powiedzieć Ewie o wszystkim do końca, o odczuciach homoseksualnych, o Grupie i o pragnieniu stworzenia związku z kobietą na całe życie. Wiedziałem, że jeśli się zdecyduje to powiem Jej nie dlatego, że jest osobą wierzącą i jestem przekonany, że będzie dźwigać ze mną ten krzyż, nie dlatego że dręczy mnie sumienie, ale dlatego, że wiem i czuje że to co budowaliśmy było realne i że to się zweryfikuje przez to wyznanie, że to wyznanie jeszcze bardziej rozwinie naszą relację. Głęboko wierzyłem, że po okresie szoku Ewa zrozumie, że nie da się przekreślić naszych ostatnich lat bycia razem. Bycie w Grupie to jest walka o swój najgłębszy cel. Walka, która toczy się codziennie. Praca, której nikt za mnie nie wykona, pragnienia których nikt do końca nie zrozumie, sumienie którego nikt nie obroni. Pascha dała mi możliwość budowania relacji z osobami z Grupy. Autentyczność tych więzi dała mi odwagę by zaryzykować i powiedzieć Ewie o wszystkim. Nie da się być w relacjach odizolowanych. Każda z relacji otwiera człowieka, powoduje, że chcesz się nią dzielić. Doszło więc do momentu, kiedy swoją dziewczynę zacząłem przedstawiać kolegom z Grupy. Zacząłem łączyć dwa odrębne światy, odległe kosmosy, myśląc sobie wtedy, że jeszcze rok temu nawet bym o tym nie pomyślał.
Kiedy zaczęliśmy się dogadywać na pierwszy plan wysunęła się kwestia bliskości. To doświadczenie, odkrywcze i niesamowite dla mnie, że największą bliskością jaką doświadczyłem przy początkach bycia razem była bliskość po mega awanturze, długiej i trudnej rozmowie. Wtedy czułem bliskość jako bardzo czystą kiedy przytulaliśmy się przed pójściem spać. Z bliskością i intymnością oswajałem się na początku sam ze sobą. Nie potrafiłem spojrzeć Ewie w oczy kiedy staliśmy obok siebie. Stroniłem od dotyku. Nie wyobrażalne było dla mnie powiedzenie: Kocham Cię. To się wydaje śmieszne, ale mówiłem Ewie, że ją kocham po angielsku. Chodziłem po mieście i pytałem siebie samego czy potrafię powiedzieć dziewczynie „Kocham Cię” i wtedy się peszyłem mimo, iż nikt o tym nie wiedział. Dziesiątki dotyków, przytuleń, później pocałunków sprawiały, że coraz lepiej czułem się w Jej ramionach. Zacząłem chcieć spędzać z nią więcej czasu. Powoli przestawałem czuć delikatny, ciągle obecny niepokój, że czas spędzony z Ewą muszę kontrolować, bo przecież mam jeszcze wiele innych, ważnych rzeczy do zrobienia. Mój czas stawał się naszym wspólnym czasem, bez wyrzutów sumienia.
No i przyszedł etap, który w szczęśliwym związku trwa do końca życia. Ciągłe wychodzenie ze swoich egoizmów, z myślenia że ja – najpierw. Jednak zanim doszło do pogłębienia wrażliwości w stosunku do potrzeb Ewy, mój egoizm karmił się mocno problemem mojej seksualności. Zbyt dużą wagę przypisywałem seksualności, powracającym odczuciom homoseksualnym, miejscu jakie zajmują w moim życiu. Kiedy myślałem o miłości, o swojej zdolności do kochania na pierwszy plan wchodziły odczucia homoseksualne. Stopniowo i bardzo powoli – najpierw w świadomości – kułem obraz siebie, w którym moje człowieczeństwo zyskiwało coś więcej niż bycie popędem seksualnym. Seksualność jest tylko fragmentem naszego bycia, choć bardzo ważnym i nie do pominięcia w relacji z kobietą – to jednak fragmentem. Myślę, że owa świadomość nigdy nie osadziłaby się w moich emocjach, gdyby nie towarzyszące mi doświadczenie budowania związku z Ewą. Często doświadczałem, że potrzeby związane z popędem seksualnym nie zaspokaja się tylko przez seks, lecz przez szereg gestów, które wypełniają głęboką potrzebę bliskości. Rozum przyszedł mi z pomocą kiedy dręczyły mnie myśli o miłości, o prawdziwym kochaniu Ewy. W życiu przez lata zredukowanym do seksualności także swoje myślenie o miłości zredukowałem do pewnych mitów, które same jedyne stanowią karykaturę miłości, lecz będąc elementem czegoś więcej stanowią o pełni miłości. Dręczyłem się uczuciami, że nie są zbyt ekspresyjne w stosunku do Ewy, że brakuje okresu zakochania, że nie mam motylków w brzuchu a raczej jest więcej okresów trudnych niż radosnych itd. W rzeczywistości kochać to coś więcej niż przeżywać jakieś emocje czy nastroje. „Gdyby miłość była uczuciem, to wtedy nie można byłoby jej ślubować, gdyż uczucia są zmienne, zaskakują nas i bywają nieobliczalne. (…) Uczucia są cząstką mnie, są moją własnością, a miłość jest większa ode mnie. Ja w niej uczestniczę, gdy kocham, lecz nie jestem miłością, bo nie jestem Bogiem” (ks. Marek Dziewiecki). Ech…tu mógłbym dać długą pauzę… Te słowa są dla mnie takie poruszające, takie moje. Jeśli martwisz się że nie masz pociągu do kobiety, to bądź pewny, że musisz jeszcze wiele zaryzykować, żeby dojść do momentu, kiedy będziesz miał gotowość zaryzykować w intymnej bliskości z kobietą. Jest to droga, którą nie da się przejść na skróty. Choć w tej walce najważniejsza praca przebiega w sferze emocjonalnej, to w chwilach trudnych rozum był moim przewodnikiem. Kiedy będąc w Grupie przeżywałem wiele kryzysów to rozum podpowiadał mi, jak bardzo w danym momencie moje życie jest zredukowane. Miesiącami żyłem w zobojętnieniu nie wierząc, że mogę coś niezwykłego poczuć do Ewy, a równocześnie gdzieś najgłębiej w sobie układałem obraz miłości, związku, w którym uczucie zajmuje należne sobie miejsce. Gdyby nie ten etap nie doszedłbym dziś do momentu w którym tęsknię za Jej obecnością i myślę o tym, co dla niej jest dobre, by Jej pomóc. Jednak miłość tak jak uczuciom, wymyka się także rozumowi. Zawiera w sobie także element wiary. Przez lata budowania naszego związku mówiłem Ewie o sobie, niejednokrotnie były to trudne rzeczy, które kończyły się zawierzeniem, że jest jak jest, ale w przyszłości będzie lepiej, że chcę się rozwijać, że chcę żeby nasz związek się rozwijał. W rzeczywistości nikt nie może udowodnić drugiemu człowiekowi, że go kocha, że jest mu wierny, że jest z nim szczery, że troszczy się o niego. Może jedynie okazywać znaki, które o tym świadczą oraz przyjmować je z zaufaniem.
Największą próbą owego zaufania był moment, kiedy powiedziałem Ewie o istnieniu Paschy oraz o swoich niechcianych odczuciach homoseksualnych. Owszem, już dużo wcześniej wiedziała, że istnieją osoby z którymi na warsztatach pracuję nad dojrzałością, że mój tata nie utrwalił we mnie wzorca męskości, że w trudnościach mam skłonność do uciekania przed ludźmi w świat książki czy komputera itd. Jednak ta wiedza była dla niej szokiem. Przez tydzień płakaliśmy razem, a ja obiecałem sobie, że odpowiem na każde Jej pytanie. Po tygodniu chciała wyprzeć wszystko ze swojej pamięci i udowodnić mi, że to nie prawda. Wtedy przeżyliśmy okres największego zbliżenia, mimo iż nie doszło do współżycia. Choć byliśmy moralnie zdruzgotani, to otwierała się przed nami nowa nadzieja, ponieważ moje ciało reagowało na Jej zbliżenie. Nasz związek przetrwał. Po ponad roku od tej trudnej rozmowy oświadczyłem się Ewie a dziś planujemy ślub i wesele.
Pascha dała mi przestrzeń do pracy nad swoją wolnością wewnętrzną. Każdy z nas ma swój poziom wolności o który walczy, swoje cele które chce osiągnąć. Przychodzimy do Paschy pozamykani i „zredukowani”, w świecie obracającym się wokół nas samych, ze schematami które nas od lat zniewalają, z myślami które nas dołują, z zachowaniami które nas dławią itd. I to jest prawda o nas. Jednak sama prawda nie wystarczy, aby być wolnym. Drugim warunkiem życia w wolności, jest miłość. Prawda wyzwala tylko w kontekście miłości. Bez miłości prawda może zniechęcać i prowadzić do frustracji. Bo prawda o każdym z nas przynajmniej częściowo jest bolesna i trudna (znowu mój ulubiony kaznodzieja Marek Dziewiecki).
Na koniec chciałem powrócić jeszcze do pierwszego akapitu i historii znajomego geja, który z żalem opowiadał o swojej relacji z tatą. Wyżej nie wspomniałem, że jego opowieści przysłuchiwała się także moja Ewa. Mimo iż atmosfera była poważna, ja spoglądając na Ewę dostrzegłem w kąciku jej ust uśmiechnięty wyraz twarzy. Ona też patrzyła na mnie. Gdy poniosłem wzrok dostrzegłem jej oczy pełne miłości i zrozumienia. Poczułem w środku ciepło…
Karol